„The Bohemian Rhapsody”
reż. Bryan Singer
Queen to bez wątpienia jeden z najważniejszych zespołów muzycznych XX wieku. Oryginalny, nie bojący się eksperymentować, wykraczający poza to, co sprawdzone i modne. To jeden z tych zespołów, które stały się legendą i mają do tej pory miliony fanów na całym świecie. Dlatego też nakręcenie filmu o Queen to nie było łatwe zadanie. Jak zrobić, aby z jednej strony oddać buntowniczy charakter zespołu, z drugiej pokazać jego wielkość, a przy tym nie stworzyć cukierkowej laurki? Bryan Singer z pomocą żyjących jeszcze członków zespołu podjęli się tego zadania. Czy wyszło dobrze? Moim zdaniem zależy od tego, czego oczekiwaliśmy od filmu i jak bardzo jesteśmy fanami Królowej.
„Bohemian Rhapsody” to przede wszystkim super widowisko muzyczne.
Nie da się ukryć, że w filmie o muzykach warstwa wizualna i dźwiękowa odgrywają bardzo ważną rolę. Życie Freddiego i jego kolegów składało się bowiem w większości z kolejnych prób, nagrań i koncertów. Zespół przez 15 lat swojej aktywności zagrał ponad 700 koncertów – wychodzi średnio co 7 dni! Dlatego nie powinno dziwić, że ponad połowa filmu składa się z takich właśnie scen. Jest to zresztą zdecydowanie najmocniejsza część produkcji.
Są w filmie sceny, podczas których czujemy się, jakbyśmy faktycznie uczestniczyli w koncercie Queenów. Zasługa bardzo dobrze zrobionego dźwięku i zdjęć.
Fabularnie niestety mogło być lepiej.
Nie da się streścić ponad dziesięciu lat, setek wydarzeń i mnóstwa emocji w dwie godziny. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że sporo czasu zajmują sceny muzyczne, to robi się naprawdę ciasno. Próba przedstawienia okresu 1970–1985, rozwoju zespołu i prywatnego życia Freddiego to za dużo wątków na jeden film, przez co część z nich potraktowana jest bardzo fragmentarycznie. Nie chodzi nawet o dosyć luźne podejście do chronologii czy scen, które w rzeczywistości nie miały nigdy miejsca, ale o to, że gubi się gdzieś po drodze cel filmu. Zdecydowanie lepiej byłoby, gdyby twórcy wybrali jeden problem, a nie robili patchworku.
„Show must go on”
Osobiście bardzo się cieszę, że film kończy się właśnie koncertem Live Aid. Nie czuję, że niezbędne było pokazywanie na ekranie, jak Freddie męczy się z chorobą i zbliża do śmierci. Jedna krótka scena w szpitalu (swoją drogą chyba najlepsza scena w całym filmie) wystarczyła, aby widzowie poczuli, że właśnie mamy do czynienia z początkiem końca Freddiego. Dużo bardziej cieszę się, że oglądałam film o życiu, niż o umieraniu.