Filmy / Kino amerykańskie

They are the champions

19 stycznia 2019

Tagi: , , , ,

The Bohemian Rhapsody”
reż. Bryan Singer

Queen to bez wąt­pie­nia jeden z naj­waż­niej­szych zespo­łów muzycz­nych XX wie­ku. Ory­gi­nal­ny, nie boją­cy się eks­pe­ry­men­to­wać, wykra­cza­ją­cy poza to, co spraw­dzo­ne i mod­ne. To jeden z tych zespo­łów, któ­re sta­ły się legen­dą i mają do tej pory milio­ny fanów na całym świe­cie. Dla­te­go też nakrę­ce­nie fil­mu o Queen to nie było łatwe zada­nie. Jak zro­bić, aby z jed­nej stro­ny oddać bun­tow­ni­czy cha­rak­ter zespo­łu, z dru­giej poka­zać jego wiel­kość, a przy tym nie stwo­rzyć cukier­ko­wej laur­ki? Bry­an Sin­ger z pomo­cą żyją­cych jesz­cze człon­ków zespo­łu pod­ję­li się tego zada­nia. Czy wyszło dobrze? Moim zda­niem zale­ży od tego, cze­go ocze­ki­wa­li­śmy od fil­mu i jak bar­dzo jeste­śmy fana­mi Królowej.

Bohemian Rhapsody” to przede wszystkim super widowisko muzyczne.

Nie da się ukryć, że w fil­mie o muzy­kach war­stwa wizu­al­na i dźwię­ko­wa odgry­wa­ją bar­dzo waż­ną rolę. Życie Fred­die­go i jego kole­gów skła­da­ło się bowiem w więk­szo­ści z kolej­nych prób, nagrań i kon­cer­tów. Zespół przez 15 lat swo­jej aktyw­no­ści zagrał ponad 700 kon­cer­tów – wycho­dzi śred­nio co 7 dni! Dla­te­go nie powin­no dzi­wić, że ponad poło­wa fil­mu skła­da się z takich wła­śnie scen. Jest to zresz­tą zde­cy­do­wa­nie naj­moc­niej­sza część produkcji.

Są w fil­mie sce­ny, pod­czas któ­rych czu­je­my się, jak­by­śmy fak­tycz­nie uczest­ni­czy­li w kon­cer­cie Queenów. Zasłu­ga bar­dzo dobrze zro­bio­ne­go dźwię­ku i zdjęć.

Fabularnie niestety mogło być lepiej.

Nie da się stre­ścić ponad dzie­się­ciu lat, setek wyda­rzeń i mnó­stwa emo­cji w dwie godzi­ny. Jeśli weź­mie­my pod uwa­gę, że spo­ro cza­su zaj­mu­ją sce­ny muzycz­ne, to robi się napraw­dę cia­sno. Pró­ba przed­sta­wie­nia okre­su 1970–1985, roz­wo­ju zespo­łu i pry­wat­ne­go życia Fred­die­go to za dużo wąt­ków na jeden film, przez co część z nich potrak­to­wa­na jest bar­dzo frag­men­ta­rycz­nie. Nie cho­dzi nawet o dosyć luź­ne podej­ście do chro­no­lo­gii czy scen, któ­re w rze­czy­wi­sto­ści nie mia­ły nigdy miej­sca, ale o to, że gubi się gdzieś po dro­dze cel fil­mu. Zde­cy­do­wa­nie lepiej było­by, gdy­by twór­cy wybra­li jeden pro­blem, a nie robi­li patchworku.

Show must go on”

Oso­bi­ście bar­dzo się cie­szę, że film koń­czy się wła­śnie kon­cer­tem Live Aid. Nie czu­ję, że nie­zbęd­ne było poka­zy­wa­nie na ekra­nie, jak Fred­die męczy się z cho­ro­bą i zbli­ża do śmier­ci. Jed­na krót­ka sce­na w szpi­ta­lu (swo­ją dro­gą chy­ba naj­lep­sza sce­na w całym fil­mie) wystar­czy­ła, aby widzo­wie poczu­li, że wła­śnie mamy do czy­nie­nia z począt­kiem koń­ca Fred­die­go. Dużo bar­dziej cie­szę się, że oglą­da­łam film o życiu, niż o umieraniu.

 

 

 

0 likes
Close