„Alicja w Krainie Czarów”
reż. Tim Burton
Czasami tak mam, że odgrzebuję stare filmy, których nie miałam okazji obejrzeć, kiedy były wyświetlanie na kinowych ekranach. Przypomina mi się o czymś albo po prostu nic z nowości mnie nie przekonuje, a pojawia się wolny wieczór, ew. taki, w którym nie mam czasu na nic innego niż włączenie filmu na laptopie w łóżku. I tym sposobem ostatnio odgrzebałam „Alicję w Krainie Czarów” Tima Burtona.
„Alicja w krainie czarów” to klasyka znana niemal każdemu. Jak ktoś nie przeczytał książki, to chociaż może zaliczył disneyowską animację z lat 50. W każdym razie tej małej dziewczynki, która przez króliczą norę trafiła w świat baśni i absurdów nie trzeba nikomu przedstawiać. Film Tima Burtona jest dosyć swobodnym nawiązaniem do powieści Carla Lewisa. Dorosła już Alicja (
Mia Wasikowska) w dniu swoich zaręczyn trafia po raz kolejny do odwiedzonej w dzieciństwie Krainy Czarów, nie pamięta jednak swojej poprzedniej wizyty. Do tajemniczego świata zostaje sprowadzona przez białego królika nie bez powodu – tylko ona może uratować świat przed rządami okrutnej Królowej Kier (Helena Bonham Carter).
Gdy oglądamy film mamy wrażenie, że ani to Alicja Lewisa, ani Burtona, najbardziej chyba Disneya, chociaż też nie do końca. Powstało coś pomiędzy tymi trzema stylami. Z klasyki literatury zaczerpnięto przede wszystkim postacie i nieco klimatu czarodziejskiego świata. Już w pierwszych scenach Alicja trafia na znane wszystkim czytelnikom ciasteczko z napisem „Zjedz mnie”, a w kolejnych scenach na ekran trafiają Szalony Kapelusznik (Johny Deep), znikający Kot z Cheshire, Królowa Kier i inne stworzone przez Lewisa postacie. Film był też lekko „burtonowski”, chociaż mroczny klimat nie był aż tak bardzo mroczny, jak można się było spodziewać po tym reżyserze. Po reżyserze „Gnijącej Panny Młodej” czy „Jeźdźca bez głowy” można się było oczekiwać mniej kolorów, a bardziej przerażającej, czarnej scenerii. Nie mniej jednak była to produkcja Disneya, który lubuje się w księżniczkach, kolorowych sukienkach i błękitnym niebie. Disneya charakteryzuje cukierkowy świat skierowany do dzieci i takiemu właśnie musiała ustąpić miejsca mroczna atmosfera Tima Burtona. Taka mieszanka trzech różnych światów była ciężka do pogodzenia i trzeba było pójść na kompromis.
Sama fabuła jest też zresztą naiwna i prosta. Nasza bohaterka idzie zgodnie z planem krok po kroku do celu, bez większych problemów (nawet jak są, to nie robią na widzach wrażenia) i dylematów moralnych. Przy nadmiarze wrażeń wizualnych zapomniano chyba o tych emocjonalnych.
Ten film zdobył moje uznanie jeżeli chodzi o efekty specjalne. Wykreowany przez specjalistów świat był naprawdę bajeczny i dopracowany w każdym szczególe. Graficy komputerowi spisali się na medal (a przynajmniej na nominację do Oscara) tworząc barwne krajobrazy i magiczne postaci. Podobnie wielkie brawa należą się charakteryzatorom, którzy pieczołowicie przygotowywali aktorów przed wejściem na plan. Dzięki ich pracy poczujemy, że jest to naprawdę magiczny świat.
Spodziewałam się po tym filmie czegoś innego. Otrzymałam dobrze skrojoną baśń, którą spokojnie mogłabym polecić starszym dzieciom.