Roy Jacobsen
„Białe morze”
Wydawnictwo Poznańskie
Seria Dzieł Skandynawskich
Prawie rok po przeczytaniu pierwszego tomu sagi Roya Jacobsena postanowiłam wrócić na wyspę Barrøy. Jest to jednak już zupełnie inne miejsce niż to, które porzuciłam poprzedniej jesieni. Niby coś o nim wiem, ale muszę poznać je od nowa. W „Niewidzialnych” wyspę zamieszkiwała cała rodzina. Prowadzili spokojne, poukładane i zgodne z naturą życie. W „Białym morzu” została tam tylko Ingrid. Musi mierzyć się z samonością, pustką, przyrodą oraz przepełniającą świat II wojną światową. Jest jeszcze bardziej surowo, spokojnie i trudniej niż poprzednio. Jest o wiele więcej niepewności, rzeczywistość nie ma swojego stałego rytmu. Barrøy jest miejscem jeszcze bardziej niedostępnym. Mimo swojej niedostępności nie da się na wyspie całkowicie schować przed światem i ukryć przed tym, co dzieje się poza nią.
Życie Ingrid na wyspie zostaje pewnego dnia całkowicie zachwiane. Gdy po krótkim pobycie na stałym lądzie wraca na Barrøy okazuje się, że w pobliżu rozbiła się łódź. Ingrid na wyspie znajduje zwłoki kilku rozbitków i jednego żywego człowieka. Rosjanina. Człowieka, który chociaż spędzi z nią zaledwie kilka dni, to zmieni jej całe życie. Pozostawi w Ingrid ślad, zarówno o głowie, jak i w ciele. Zostanie z nią na zawsze, chociaż będzie musiał uciekać.
Gdy tylko Ingrid otworzyła oczy w białym pokoju wiedziała, że musi wrócić na Barroy, żeby odnaleźć rozum. Żeby odnaleźć tego mężczyznę. Żeby odnaleźć dzieciństwo i życie, wszystko, co znajdowało się na Barroym na pustej, bezludnej wyspie na morzu, a mimo to myśl ta wydawała jej się tak obca, jakby podrzucił ją ktoś z zewnątrz.
Ingird w „Białym morzu” nie jest już tą małą dziewczynką, którą poznaliśmy w „Niewidzialnych”. Która bawiła się, zaczynała szkołę i uczyła się ogarniania gospodarstwa. Jest dorosłą, samodzielną kobietą. Silną. Jednocześnie dopiero poznaje siebie do końca, dopiero uczy się tego, co dla niej ważne. To Ingrid, która szuka odpowiedzi na o wiele poważniejsze pytania niż te, które zadawała sobie w pierwszym tomie.
Jest jeszcze bardziej surowo niż w pierwszym tomie. Jeszcze trudniej. To życie, które w poprzednim tomie było poukładane, rytmiczne, wyznaczone porami roku tutaj jest jak wzburzone morze, po którym nie wiadomo, czego się spodziewać. Nie ma tego spokoju, który był. I nie chodzi o toczącą się dookoła wojnę, ale o życie Ingrid, pojawiających się w nim i znikających ludzi. Jest przenikający wszystko chłód, wiatr, jest strach. Jest brud i ropiejące rany. Są puste pokoje, z którymi nie wiadomo, co zrobić. Na pytanie, co trzeba będzie zrobić jutro tym razem nie prostej odpowiedzi, takiej jak zarzucić sieci i ugotować obiad.
Chociaż Jacobsen nie pisze o emocjach wprost, daje się je wyczuć. W surowych opisach tego, co robi Ingrid, w krótkich zdaniach bez nadamiaru uczuć szukamy tego, co siedzi w dziewczynie. Jacobsen nie używa przymiotników, ale miałam wrażenie, że ich nie potrzebuje. „Białe morze” to książka, w którym nie ma ani jednego zbędnego słowa. Na pewno czytanie tej książki wymaga skupienia i wysiłku. Ale czyż nie tego samego wymaga życie na wyspie?