W tym roku zrobiłam coś super – przeszłam Camino Portugalskie. 11 dni wędrówki, ponad 270 kilometrów w nogach. Chociaż w pierwszym momencie wydawało się niemożliwe, to udało się. Postanowiłam podsumować ten wyjazd tworząc mój subiektywny alfabet po Camino. Kilka skojarzeń, myśli i refleksji.
Agnieszka – w sumie, to dobre ma imię, że jest na pierwszym miejscu w alfabecie. Bo to od niej się zaczęło. Ona wpadła na pomysł Camino i zaproponowała, żebyśmy poszły razem. Znamy się kilkanaście lat (nie chcę liczyć dokładnie ile), spędziłyśmy ze sobą już wiele czasu, ale nigdy nie wiesz, jak zachowa się przyjaźń wystawiona na pobudki o 5.00, upał i bolące stopy. Na szczęście udało się przejść bez żadnej kłótni i marudzenia!
Bóg – Camino to pielgrzymka, droga z Bogiem i do Boga. Kiedy idziesz wierząc, że on jest obok Ciebie, wszystko jest łatwiejsze. Wierzę, że On docenia ten wysiłek i słuchał tego, co Mu powiedziałam po drodze. Mam niestety taką refleksję smutną, że bardzo brakowało mi otwartych kościołów przy szlaku. Często nie dało się wejść do środka, żeby chociaż na chwilę uklęknąć przed Nim. Ale w końcu Bóg jest wszędzie, zwłaszcza w tym wspaniałym świecie, który stworzył i w innych ludziach.
Cel – celem materialnym Camino jest grób św. Jakuba w katedrze Santiago de Compostella. Dochodzisz i możesz dotknąć jego figury jako znaku końca wędrówki. Ale jest też cel niematerialny – to udowodnienie sobie, że się da, że jestem wytrwała, silna i wiele mogę.
Droga - szlaki bywały różne. Pierwsze półtora dnia szłyśmy po drewnianych kładkach wzdłuż oceanu. Potem zaczął się bruk przez portugalskie wsie, od czasu do czasu, ku naszej radości, przeplatany polnymi drogami.
Emocje – podczas całego szlaku jest ich mnóstwo. Od zmęczenia po euforię. W sytuacjach skrajnych łatwiej o skrajne odczuwanie. Te dwa tygodnie wypełnione były jednak przede wszystkim pozytywnymi emocjami. Radością, że coś się udało, zachwytem nad pięknem świata, wewnętrznym spokojem bo było tu i teraz.
Hiszpania - to była druga część naszej wędrówki. Kiedy przekroczyłyśmy most na rzece Limie i stanęłyśmy na jej południowym brzegu, w miejscowości Tui byłyśmy dokładnie w połowie. Taki moment kiedy czujesz, że teraz już mniej niż więcej do celu. Hiszpania była też inna od Portugalii – przybyło ludzi na szlakach, a co za tym idzie infrastruktury, nocowałyśmy w dużych miastach, a nie skromnych wioskach, więcej zdarzało się odcinków po asfalcie. Mimo tego przyroda nadal była wyjątkowo piękna.
Intencje - na Camino szłam z konkretnymi intencjami – dotyczącymi mnie samej i bliskich mi osób. Chciałam ten trud pielgrzymki ofiarować prosząc o sprawy, które noszę w sercu. Niech pozostaną one znajome tylko mnie i Bogu.
Jedzenie – Ci, którzy mnie znają wiedzą, że lubię jeść (na szczęście tego po mnie nie widać). Dlatego z przyjemnością próbowałam lokalnych smakołyków. Naszym numerem jeden były małe papryczki uprawiane w Hiszpanii, głównie w okolicach miejscowości Padron, podsmażane z solą – cudowne! Ale w ogóle nie narzekałyśmy na jedzenie. Ceny były na tyle przystępne, że nie trzeba było się ograniczać, a obiadokolacje w ramach „Menu pielgrzyma” lub „Menu dnia” okazały się bardzo dobrym rozwiązaniem (czasami można było trafić dwa dania, deser i wino poniżej 10 euro!).
Kościoły – Camino to szlak pielgrzymkowy, więc wydawać by się mogło, że kościoły są jego ważnym elementem. Faktycznie, mijałyśmy ich wiele, ale większość była zamknięta i nie umożliwiała wejścia do środka na chwilę modlitwy. W 15-tysięcznej miejscowości Tui w niedzielę były 3 Msze Święte i tylko jedna wieczorem.
Ludzie - na szlaku można spotkać wiele osób. Przez pierwszą połowę naszej wędrówki spotykałyśmy w schroniskach te same osoby, głównie Niemców. Miło było widzieć na szlaku znajome twarze. Każdy idzie Camino na swój sposób. Jedni samemu, inni w większych grupach. Jedni na własną rękę, inni w ramach zorganizowanej pielgrzymki. Jedni idą 400 km, inni tylko ostatnie 100. Jedni niosą wszystko ze sobą, inni mogą sobie pozwolić tylko na lekki plecaczek. Ale wszyscy oni, bez względu na to jak idą, robią swoje własne Camino. Po naszej pielgrzymce zostaną mi w pamięci Paula, z którą podziwiałyśmy wschód słońca nad oceanem pierwszego dnia i jadłyśmy obiad po tygodniu oraz przede wszystkim Iza, którą spotykałyśmy niemal każdego dnia (w ramach ciekawostki – obie są Polkami i obie nie mieszkają w kraju).
Muszla – symbolem szlaku jest muszla. Istnieją różne teorie na temat tego symbolu – jedna mówi, że dawniej pielgrzymi nieśli wielką muszlę, która służyła im za miskę. Inna zaś, że po zakończonej pielgrzymce szli nad ocean i stamtąd zabierali muszlę na znak przejścia do celu. Obecnie jest to znak, po którym można rozpoznać tych, którzy zmierzają do Santiago.
Nogi – najważniejsza część ciała człowieka. Okazuje się, że warto o nie dbać, bo muszą donieść cię do celu. Na Camino odkryłam ile mięśni kryje się w moich nogach, o których nawet nie miałam pojęcia. Przed wyjazdem bałam się o ciężar plecaka, bo moje plecy miewają problemy z noszeniem dużego bagażu. Na miejscu okazało się, że plecy nie bolały mnie ani razu, za to nogi pod koniec dnia dawały o sobie znać.
Ocean – przy nim zaczęłyśmy naszą wędrówkę. Camino Portugalskie ma dwa podstawowe warianty – nadbrzeżny i centralny. Zaczęłyśmy tym pierwszym, aby po półtora dnia przebić się nieco bardziej wgłąb lądu. Szum fal, plaża i nadmorska roślinność były przepiękne.
Portugalia – Camino ma wiele wariantów, do Santiago można dojść z kilku stron. My wybrałyśmy Camino Portugalskie. Portugalia miała wiele zalet – jest bardzo tania, szłyśmy przez niewielkie miejscowości, pola i winnice, jest to mniej uczęszczany szlak niż ten idący od Francji. Poza tym urzekła nas piękną zielenią.
Roślinność – w Portugalii i Hiszpanii rośliny rosną jak szalone. Kwiaty mają po dwa metry wysokości, kalie rosną na dziko w lesie, a cytryny i pomarańcze są 3 razy większe niż u nas i słodsze. Piękna zieleń i bogactwo przyrodnicze zachwycały nas od samego początku.
Santiago - ostatni punkt na mapie naszego wyjazdu. Na placu przed katedrą można zdjąć plecak i powiedzieć sobie „Udało się, doszłyśmy”. Niestety katedra okazała się w remoncie i można było zobaczyć tylko niektóre jej fragmenty. Potraktowałyśmy to jako znak, że jeszcze kiedyś musimy tu wrócić. Może nie jest to cel na 2020 rok, ale kiedyś na pewno, bo Camino wciąga.
Św. Jakub – to do jego grobu w Santiago prowadzą wszystkie szlaki Camino. Był jednym z apostołów Jezusa, który zginął za wiarę głosząc chrześcijaństwo właśnie na terenie Hiszpanii. Z jego śmiercią wiążą się różne legendy – podobno ciało dopłynęło samo na łodzi z Jerozolimy do Hiszpanii, zamieniło się w sarkofag, nawróciło pogańską królową… Nie wiem, ile w tym wszystkim prawdy, nie mniej jednak grób św. Jakuba jest najbardziej popularnym celem pielgrzymek, a drogi jakubowe przecinają całą Europę.
Upał – pierwotnie miałyśmy jechać w lipcu. Na szczęście, trochę przez przypadek zmieniłyśmy termin na maj. I myślę, że tylko dzięki temu przeżyłyśmy. Już o 9.00 rano była pogoda na sandały, krótkie spodenki i koszulkę, ramiona zakrywałam szalikiem przed poparzeniami od słońca, bez problemu chodziłam w letniej sukience, leżałam na trawie i moczyłam nogi w oceanie. Krem z filtrem przydał się dużo bardziej niż rękawiczki (które też zabrałam nie wiem po co).
Wczesne pobudki – stanowią jeden z nieodłącznych elementów pielgrzymki. Obie jesteśmy raczej śpiochami i bałyśmy się, że budzik o 5.00 będzie naszym największym wrogiem. Szybko jednak przekonałyśmy się, że da się zmienić rytm dnia i nie marudziłyśmy zbytnio na wstawanie. Zwłaszcza, że już pierwszego dnia przekonałyśmy się, że na nocleg należy dojść zanim słońce nas zabije, czyli jakoś przed 13.00.
Zmęczenie - kiedy człowiek wstaje o świcie (albo czasami przed świtem), idzie z plecakiem ponad 20 kilometrów i tak dzień w dzień, to ma prawo być zmęczony. Ale jest to takie pozytywne zmęczenie połączone z satysfakcją, takie zmęczenie, które chce się mieć, bo wtedy czuje się, że żyje.