Europa / Podróże

Camino Portugalskie

29 grudnia 2019

W tym roku zro­bi­łam coś super – prze­szłam Cami­no Por­tu­gal­skie. 11 dni wędrów­ki, ponad 270 kilo­me­trów w nogach. Cho­ciaż w pierw­szym momen­cie wyda­wa­ło się nie­moż­li­we, to uda­ło się. Posta­no­wi­łam pod­su­mo­wać ten wyjazd two­rząc mój subiek­tyw­ny alfa­bet po Cami­no. Kil­ka sko­ja­rzeń, myśli i refleksji.

Agniesz­ka – w sumie, to dobre ma imię, że jest na pierw­szym miej­scu w alfa­be­cie. Bo to od niej się zaczę­ło. Ona wpa­dła na pomysł Cami­no i zapro­po­no­wa­ła, żeby­śmy poszły razem. Zna­my się kil­ka­na­ście lat (nie chcę liczyć dokład­nie ile), spę­dzi­ły­śmy ze sobą już wie­le cza­su, ale nigdy nie wiesz, jak zacho­wa się przy­jaźń wysta­wio­na na pobud­ki o 5.00, upał i bolą­ce sto­py. Na szczę­ście uda­ło się przejść bez żad­nej kłót­ni i marudzenia!

Bóg – Cami­no to piel­grzym­ka, dro­ga z Bogiem i do Boga. Kie­dy idziesz wie­rząc, że on jest obok Cie­bie, wszyst­ko jest łatwiej­sze. Wie­rzę, że On doce­nia ten wysi­łek i słu­chał tego, co Mu powie­dzia­łam po dro­dze. Mam nie­ste­ty taką reflek­sję smut­ną, że bar­dzo bra­ko­wa­ło mi otwar­tych kościo­łów przy szla­ku. Czę­sto nie dało się wejść do środ­ka, żeby cho­ciaż na chwi­lę uklęk­nąć przed Nim. Ale w koń­cu Bóg jest wszę­dzie, zwłasz­cza w tym wspa­nia­łym świe­cie, któ­ry stwo­rzył i w innych ludziach.

Cel – celem mate­rial­nym Cami­no jest grób św. Jaku­ba w kate­drze San­tia­go de Com­po­stel­la. Docho­dzisz i możesz dotknąć jego figu­ry jako zna­ku koń­ca wędrów­ki. Ale jest też cel nie­ma­te­rial­ny – to udo­wod­nie­nie sobie, że się da, że jestem wytrwa­ła, sil­na i wie­le mogę.

Dro­ga - szla­ki bywa­ły róż­ne. Pierw­sze pół­to­ra dnia szły­śmy po drew­nia­nych kład­kach wzdłuż oce­anu. Potem zaczął się bruk przez por­tu­gal­skie wsie, od cza­su do cza­su, ku naszej rado­ści, prze­pla­ta­ny polny­mi drogami.

Emo­cje  – pod­czas całe­go szla­ku jest ich mnó­stwo. Od zmę­cze­nia po eufo­rię. W sytu­acjach skraj­nych łatwiej o skraj­ne odczu­wa­nie. Te dwa tygo­dnie wypeł­nio­ne były jed­nak przede wszyst­kim pozy­tyw­ny­mi emo­cja­mi. Rado­ścią, że coś się uda­ło, zachwy­tem nad pięk­nem świa­ta, wewnętrz­nym spo­ko­jem bo było tu i teraz.

Hisz­pa­nia - to była dru­ga część naszej wędrów­ki. Kie­dy prze­kro­czy­ły­śmy most na rze­ce Limie i sta­nę­ły­śmy na jej połu­dnio­wym brze­gu, w miej­sco­wo­ści Tui były­śmy dokład­nie w poło­wie. Taki moment kie­dy czu­jesz, że teraz już mniej niż wię­cej do celu. Hisz­pa­nia była też inna od Por­tu­ga­lii – przy­by­ło ludzi na szla­kach, a co za tym idzie infra­struk­tu­ry, noco­wa­ły­śmy w dużych mia­stach, a nie skrom­nych wio­skach, wię­cej zda­rza­ło się odcin­ków po asfal­cie. Mimo tego przy­ro­da nadal była wyjąt­ko­wo piękna.

Inten­cje - na Cami­no szłam z kon­kret­ny­mi inten­cja­mi – doty­czą­cy­mi mnie samej i bli­skich mi osób. Chcia­łam ten trud piel­grzym­ki ofia­ro­wać pro­sząc o spra­wy, któ­re noszę w ser­cu. Niech pozo­sta­ną one zna­jo­me tyl­ko mnie i Bogu.

Jedze­nie – Ci, któ­rzy mnie zna­ją wie­dzą, że lubię jeść (na szczę­ście tego po mnie nie widać). Dla­te­go z przy­jem­no­ścią pró­bo­wa­łam lokal­nych sma­ko­ły­ków. Naszym nume­rem jeden były małe paprycz­ki upra­wia­ne w Hisz­pa­nii, głów­nie w oko­li­cach miej­sco­wo­ści Padron, pod­sma­ża­ne z solą – cudow­ne! Ale w ogó­le nie narze­ka­ły­śmy na jedze­nie. Ceny były na tyle przy­stęp­ne, że nie trze­ba było się ogra­ni­czać, a obia­do­ko­la­cje w ramach „Menu piel­grzy­ma” lub „Menu dnia” oka­za­ły się bar­dzo dobrym roz­wią­za­niem (cza­sa­mi moż­na było tra­fić dwa dania, deser i wino poni­żej 10 euro!).

Kościo­ły – Cami­no to szlak piel­grzym­ko­wy, więc wyda­wać by się mogło, że kościo­ły są jego waż­nym ele­men­tem. Fak­tycz­nie, mija­ły­śmy ich wie­le, ale więk­szość była zamknię­ta i nie umoż­li­wia­ła wej­ścia do środ­ka na chwi­lę modli­twy. W 15-tysięcz­nej miej­sco­wo­ści Tui w nie­dzie­lę były 3 Msze Świę­te i tyl­ko jed­na wieczorem.

Ludzie - na szla­ku moż­na spo­tkać wie­le osób. Przez pierw­szą poło­wę naszej wędrów­ki spo­ty­ka­ły­śmy w schro­ni­skach te same oso­by, głów­nie Niem­ców. Miło było widzieć na szla­ku zna­jo­me twa­rze. Każ­dy idzie Cami­no na swój spo­sób. Jed­ni same­mu, inni w więk­szych gru­pach. Jed­ni na wła­sną rękę, inni w ramach zor­ga­ni­zo­wa­nej piel­grzym­ki. Jed­ni idą 400 km, inni tyl­ko ostat­nie 100. Jed­ni nio­są wszyst­ko ze sobą, inni mogą sobie pozwo­lić tyl­ko na lek­ki ple­ca­czek. Ale wszy­scy oni, bez wzglę­du na to jak idą, robią swo­je wła­sne Cami­no. Po naszej piel­grzym­ce zosta­ną mi w pamię­ci Pau­la, z któ­rą podzi­wia­ły­śmy wschód słoń­ca nad oce­anem pierw­sze­go dnia i jadły­śmy obiad po tygo­dniu oraz przede wszyst­kim Iza, któ­rą spo­ty­ka­ły­śmy nie­mal każ­de­go dnia (w ramach cie­ka­wost­ki – obie są Polka­mi i obie nie miesz­ka­ją w kraju).

Musz­la – sym­bo­lem szla­ku jest musz­la. Ist­nie­ją róż­ne teo­rie na temat tego sym­bo­lu – jed­na mówi, że daw­niej piel­grzy­mi nie­śli wiel­ką musz­lę, któ­ra słu­ży­ła im za miskę. Inna zaś, że po zakoń­czo­nej piel­grzym­ce szli nad oce­an i stam­tąd zabie­ra­li musz­lę na znak przej­ścia do celu. Obec­nie jest to znak, po któ­rym moż­na roz­po­znać tych, któ­rzy zmie­rza­ją do Santiago.

Nogi – naj­waż­niej­sza część cia­ła czło­wie­ka. Oka­zu­je się, że war­to o nie dbać, bo muszą donieść cię do celu. Na Cami­no odkry­łam ile mię­śni kry­je się w moich nogach, o któ­rych nawet nie mia­łam poję­cia. Przed wyjaz­dem bałam się o cię­żar ple­ca­ka, bo moje ple­cy mie­wa­ją pro­ble­my z nosze­niem duże­go baga­żu. Na miej­scu oka­za­ło się, że ple­cy nie bola­ły mnie ani razu, za to nogi pod koniec dnia dawa­ły o sobie znać.

Oce­an – przy nim zaczę­ły­śmy naszą wędrów­kę. Cami­no Por­tu­gal­skie ma dwa pod­sta­wo­we warian­ty – nad­brzeż­ny i cen­tral­ny. Zaczę­ły­śmy tym pierw­szym, aby po pół­to­ra dnia prze­bić się nie­co bar­dziej wgłąb lądu. Szum fal, pla­ża i nad­mor­ska roślin­ność były przepiękne.

Por­tu­ga­lia – Cami­no ma wie­le warian­tów, do San­tia­go moż­na dojść z kil­ku stron. My wybra­ły­śmy Cami­no Por­tu­gal­skie. Por­tu­ga­lia mia­ła wie­le zalet – jest bar­dzo tania, szły­śmy przez nie­wiel­kie miej­sco­wo­ści, pola i win­ni­ce, jest to mniej uczęsz­cza­ny szlak niż ten idą­cy od Fran­cji. Poza tym urze­kła nas pięk­ną zielenią.

Roślin­ność – w Por­tu­ga­lii i Hisz­pa­nii rośli­ny rosną jak sza­lo­ne. Kwia­ty mają po dwa metry wyso­ko­ści, kalie rosną na dzi­ko w lesie, a cytry­ny i poma­rań­cze są 3 razy więk­sze niż u nas i słod­sze. Pięk­na zie­leń i bogac­two przy­rod­ni­cze zachwy­ca­ły nas od same­go początku.

San­tia­go - ostat­ni punkt na mapie nasze­go wyjaz­du. Na pla­cu przed kate­drą moż­na zdjąć ple­cak i powie­dzieć sobie „Uda­ło się, doszły­śmy”. Nie­ste­ty kate­dra oka­za­ła się w remon­cie i moż­na było zoba­czyć tyl­ko nie­któ­re jej frag­men­ty. Potrak­to­wa­ły­śmy to jako znak, że jesz­cze kie­dyś musi­my tu wró­cić. Może nie jest to cel na 2020 rok, ale kie­dyś na pew­no, bo Cami­no wciąga.

Św. Jakub – to do jego gro­bu w San­tia­go pro­wa­dzą wszyst­kie szla­ki Cami­no. Był jed­nym z apo­sto­łów Jezu­sa, któ­ry zgi­nął za wia­rę gło­sząc chrze­ści­jań­stwo wła­śnie na tere­nie Hisz­pa­nii. Z jego śmier­cią wią­żą się róż­ne legen­dy – podob­no cia­ło dopły­nę­ło samo na łodzi z Jero­zo­li­my do Hisz­pa­nii, zamie­ni­ło się w sar­ko­fag, nawró­ci­ło pogań­ską kró­lo­wą… Nie wiem, ile w tym wszyst­kim praw­dy, nie mniej jed­nak grób św. Jaku­ba jest naj­bar­dziej popu­lar­nym celem piel­grzy­mek, a dro­gi jaku­bo­we prze­ci­na­ją całą Europę.

Upał – pier­wot­nie mia­ły­śmy jechać w lip­cu. Na szczę­ście, tro­chę przez przy­pa­dek zmie­ni­ły­śmy ter­min na maj. I myślę, że tyl­ko dzię­ki temu prze­ży­ły­śmy. Już o 9.00 rano była pogo­da na san­da­ły, krót­kie spoden­ki i koszul­kę, ramio­na zakry­wa­łam sza­li­kiem przed popa­rze­nia­mi od słoń­ca, bez pro­ble­mu cho­dzi­łam w let­niej sukien­ce, leża­łam na tra­wie i moczy­łam nogi w oce­anie. Krem z fil­trem przy­dał się dużo bar­dziej niż ręka­wicz­ki (któ­re też zabra­łam nie wiem po co).

Wcze­sne pobud­ki – sta­no­wią jeden z nie­od­łącz­nych ele­men­tów piel­grzym­ki. Obie jeste­śmy raczej śpio­cha­mi i bały­śmy się, że budzik o 5.00 będzie naszym naj­więk­szym wro­giem. Szyb­ko jed­nak prze­ko­na­ły­śmy się, że da się zmie­nić rytm dnia i nie maru­dzi­ły­śmy zbyt­nio na wsta­wa­nie. Zwłasz­cza, że już pierw­sze­go dnia prze­ko­na­ły­śmy się, że na noc­leg nale­ży dojść zanim słoń­ce nas zabi­je, czy­li jakoś przed 13.00.

Zmę­cze­nie - kie­dy czło­wiek wsta­je o świ­cie (albo cza­sa­mi przed świ­tem), idzie z ple­ca­kiem ponad 20 kilo­me­trów i tak dzień w dzień, to ma pra­wo być zmę­czo­ny. Ale jest to takie pozy­tyw­ne zmę­cze­nie połą­czo­ne z satys­fak­cją, takie zmę­cze­nie, któ­re chce się mieć, bo wte­dy czu­je się, że żyje.

3 likes
Close