„Bezwstydny Mortdecai”
reż. David Koepp
Właśnie przeczytałam na Onecie, że „Bezwstydny Mortdecai” jest jedną z porażek kinowych ostatniego roku. Zamiast planowanych 60 milionów dolarów zarobił tylko niewiele ponad 43. Jak na hollywódzkie standardy (dla porównania „Minionki” osiągnęły przychód ponad 625 milionów dolarów) to rzeczywiście nie jest dobry wynik.
Muszę jednak przyznać, że widziałam wiele gorszych filmów niż ten. Oglądając perypetie Johnego Deppa na ekranie nie raz się uśmiechnęłam, a o to przecież w komediach chodzi. Jeżeli do filmu podejdziemy z dużym dystansem, będziemy oczekiwać przede wszystkim absurdu, humoru i dobrej zabawy, to mamy szansę być zadowoleni.
Charlie Mortdecai (Johny Depp) – ekscentryczny arystokrata, miłośnik i kolekcjoner dzieł sztuki, a także złodziej i przemytnik zostaje poproszony o wykonanie jednego zlecenia związanego z tajemniczym obrazem Goi. Obrazem nie byle jakim – na jego odwrocie znajdują się podobno numery kont bankowych, na których hitlerowcy umieścili skradzione podczas wojny pieniądze. Niezbyt rozgarnięty główny bohater ma zdecydowanie więcej szczęścia niż rozumu, co prowadzi go do kolejnych pomyłek i tarapatów. Na szczęście w całej te historii są jeszcze wierny służący Jock oraz zaradna i inteligentna żona Johanna.
Sam film jest tak samo chaotyczny, jak jego główny bohater – momentami trzyma poziom i nabiera tempa, aby za chwilę doprowadzić do sytuacji, kiedy w naszej głowie pojawia się myśl „Ale o co k*** chodzi?”. Film utrzymany jest w stylistyce kiczu i intensywnych, nienaturalnych kolorów. Jednym widzom przypasuje ta konwencja inni raczej nie odnajdą się w tym zupełnie. W jednej z recenzji spotkałam się z opinią, że Mortdecai pretenduje do roli następcy Różowej Pantery – chyba jednak inspektor Clouseau nie musi czuć się zagrożony.