„Dziewczyna z igłą”
reż. Magnus Von Horn
Gdybym miała wskazać najmocniejszy, najbardziej przerażający i najtrudniejszy film, jaki ostatnio widziałam to byłaby to zdecydowanie „Dziewczyna z igłą”. Po tym filmie bardzo długo nie mogłam dojść do siebie, wielokrotnie zadawałam sobie pytania „jak to możliwe czemu, to wszystko się stało?”. Niektóre sceny chciałabym wręcz wymazać z pamięci. Uważam, że to dzieło wybitne, ale to jest dzieło nie dla każdego.
Jeśli jeszcze nie widzieliście tego filmu, a chcecie go obejrzeć i nie znacie prawdziwej historii, na której oparty jest scenariusz, a planujecie iść do kina, to nie czytajcie dalej tego wpisu. Nie umiem bowiem napisać w swoich refleksji po seanse bez spoilerów. Bo to, co jest w tym filmie kluczowe to pewne rzeczy, o których dowiadujemy się dopiero w drugiej połowie. Dlatego, jeśli nie macie pojęcia o tym kim była naprawdę jedna z głównych bohaterek, to nie szukajcie informacji na ten temat. Zaskoczenie jeszcze bardziej z potęguje wrażenia z seansu.
Przenosimy się do Kopenhagi pod koniec pierwszej wojny światowej. Do miasta w którym samotne kobiety czekają na mężów wracających z wojny lub też na nie czekają, bo nie mają na kogo. Do miasta, gdzie jest bieda, brud, bezrobocie lub ciężka praca. Do miasta, w którym bardzo trudno jest żyć. W tym właśnie mieście żyje Caroline – szwaczka, która ledwo wiąże koniec z końcem. Jej mąż zaginął podczas wojny, ale ponieważ nie ma potwierdzenia jego śmierci dziewczynie nie należy się renta wdowia. Przez brak środków Caroline zostaje wyrzucona z mieszkania i udaje jej się wynająć jedynie coś. Caroline zakochuje się w właścicielu fabryki, w której pracuje i zachodzi w nim ciąży. Bardzo szybko jednak okazuje się, że on wcale nie wiąże przyszłości z matką swojego dziecka i nie chce mieć z nią nic wspólnego. Kiedy bohaterce wydaje się, że wreszcie los się do niej uśmiechnął okazuje się, że jest wręcz przeciwnie. Jakby na chwila uśmiechu była tylko po to, żeby można było z czego spadać w przepaść.
Bycie samotną matką w powojennej Kopenhadze to bowiem sytuacja patowa. Nie ma możliwości, że dziewczyna taka, jak Caroline zadba o dziecko, że je wychowa, że będzie ją stać na to, aby mogła je nakarmić i dać mu dach nad głową. Wtedy pojawia się Dagmar, która oferuje za niewielką opłatą znalezienie dla dziecka nowego, dobrego domu. Dagmar z zewnątrz prowadzi sklep z cukierkami, co jest nieco ironiczne wobec tego, co dzieje się na zapleczu. Na zapleczu, gdzie młode matki po raz ostatni widzą swoje dziecko wierząc, że to, co robią jest słuszne. Zresztą bez względu na to, czy jest to słuszne czy nie, jest to dla nich jedyne wyjście. Caroline nie tylko oddaje dziecko Dagmar, ale także staje się pomocnicą.
Historia Caroline to historia wielu młodych kobiet po I wojnie światowej. To historia, w której nie ma nadziei, nie ma szczęścia i dobra. Jest za to wiele odmian okrucieństwa, zła i przemocy. Jest samotność i bezsilność. Kiedy podczas procesu sądowego mówi, że „Chciała pomóc tym kobietom, robiła to, co było potrzebne” przez moment pomyślałam, że trudno się z tym nie zgodzić. Dawała tym kobietom nadzieję. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że te dzieci i tak bym umarły – z choroby, głodu, brudu. To, co naprawdę robi Dagmar jest okrutne i nie można jej tego wybaczyć. Można jednak na pewno zastanowić się, czy nie była odpowiedzią na system, który nie dawał rady i czy tego potwora nie zbudował niewydolny świat.
„Dziewczyna z igłą” nakręcona jest w sposób, który tylko potęguje uczucie grozy. Czarno białe obrazy, ciekawe operowanie światłem świetnie podkreślają całą fabułę. I do tego twarz Vic Carmen Sonne grającej Caroline – jej spojrzenie ma w sobie coś, co łączy w sobie obłęd i przerażenie.