„Green book”
reż. Peter Farrelly
Przeczytałam niedawno książkę Kasi Czajki-Kominiarczuk (piszącej w internecie Zwierz Popkulturalny) na temat Oscarów. Jeden z rozdziałów był poświęcony temu, jak zrobić film idealny do zdobycia statuetki. Pojawiły się tam sugestie, jakoby taki film miał poruszać tematy mniejszości homoseksualnej, napięć na tle rasowym, oparty na prawdziwej historii, bohaterem powinien być jakiś artysta (najlepiej aktor, ale muzyk też da radę) i to płci męskiej. Co prawda Zwierz pisze dalej, że członkowie Akademii Filmowej potrafią nas zaskoczyć i wybrać coś zupełnie nietypowego. Nie mniej jednak, gdyby się głębiej zastanowić, to „Green Book” wygląda jak film skrojony pod Oscara. Co oczywiście nie umniejsza temu, że jest to film bardzo dobry, który ogląda się z przyjemnością, a na końcu robi się ciepło w sercu.
Tak rodzi się przyjaźń
Tony „Lip” Vallelonga (Viggo Mortensen) to prosty facet, pochodzący z emigranckiej rodziny, pracujący jako ochroniarz w klubach. Potrafi zabluźnić, przywalić komuś w twarz, Nie cierpi czarnoskórych. Don Shirley (Mahershala Ali), zwany również Doktorem, to światowej sławy pianista. Jest utalentowany, wykształcony, bogaty, kulturalny. I czarnoskóry. W pewnym momencie ich drogi się krzyżują. Tony potrzebuje pieniędzy, a Don Shirley szofera-ochroniarza. Wyrusza bowiem na trasę koncertową na południe Stanów Zjednoczonych. Chociaż Tony’emu nie jest łatwo przemóc się, żeby pracować dla czarnego, w końcu jednak decyduje się „przemęczyć się” dla kasy.
Początkowo obaj panowie zakładają, że spędzą ze sobą kilka tygodni, będą się przez ten czas tolerować, a potem każdy rozejdzie się swoją stronę. Różnice między bohaterami wydają się bowiem nie do pokonania. Z czasem jednak, powoli, obaj przekonują się, że mogą wiele się od siebie nauczyć i wiele zyskać na tej wspólnej przygodzie.
Nie jedź na południe
Tak powinno brzmieć ostrzeżenie, które usłyszy Don Shirley, gdy powie o planach na swoją trasę koncertową. Lata 50. w Stanach to czas, kiedy segregacja rasowa była jeszcze bardzo silna. Nie ważne, jak bardzo znanym i bogatym człowiekiem byłeś, nie ważne, że przyjechałeś jako gość honorowy – jeśli miałeś ciemniejszą skórę, nie mogłeś zjeść czy załatwić się w tym samym pomieszczeniu co biali. W tamtym świecie przydatny był tytułowy „Green Book” – broszura informująca o miejscach dostępnych dla czarnoskórych, lista hoteli i restauracji, z których można było bezpiecznie skorzystać. A kiedy było mniej bezpiecznie okazywało się, że bardziej skuteczne było przywalenie komuś przez Tony’ego, niż kulturalne negocjacje Doktora.
Nie być nigdzie
Jest taka scena w filmie, kiedy Doktor mówi, że nie przynależy do żadnej grupy – jest „za biały na czarnego, za czarny na białego”. Jako bogaty artysta nie czuje się częścią czarnoskórej społeczności, jako czarnoskóry nie jest częścią artystycznego świata. Jeśli dodamy do tego jego orientację seksualną, mamy człowieka odrzuconego przez cały świat. Chociaż początkowo wydawać by się mogło, że może mieć wszystko na wyciągnięcie ręki, z czasem okazuje się, że tych rzeczy najważniejszych niestety nie da się kupić. Ale można je zyskać
Po obejrzeniu „Green Book” robi się cieplej w sercu
Peter Farelly nakręcił bardzo pozytywny film, który pozwala odzyskać wiarę w ludzi, w to, że dobro istnieje. Nie jest żadną rewolucją w dziedzinie kinematografii i raczej niczym nas nie zaskoczy. Ale warto go obejrzeć, jako miły film na wieczór.