„Małe kobietki”
reż. Greta Gerwig
Przeczytałam gdzieś, że każde pokolenie musi mieć swoją ekranizację „Małych kobietek”. Coś w tym jest, bo powieść trafiła na ekrany kin już po raz ósmy, a jeśli dodamy do tego wersje serialowe lub anime okazuje się, że powieść Luisy May Alcott cieszy się niezwykle dużym zainteresowaniem wśród reżyserów. Muszę jednak przyznać, że chociaż słyszałam ten tytuł już wielokrotnie wersja Grety Gerwig jest pierwszą, którą obejrzałam. Nie mogę więc pozwolić sobie na porównywanie czy komentarze, że Winona Ryder lub Katharine Hepburn zagrały lepiej niż Saoirise Ronan. Mogę jednak zastanowić się, co jest wyjątkowego w XIX-wiecznej opowieści o czterech siostrach mieszkających gdzieś na północy Stanów Zjednoczonych i dlaczego po 150 latach od napisania nadal jest ona tak bardzo aktualna i przyciąga tłumy przed ekrany.
Cztery kobietki – cztery marzenia
Siostry March – cztery młode dziewczyny, które właśnie wchodzą w dorosłość. Każda z nich ma swoją wizję dorosłego życia, inne marzenia i cele. Różnią się charakterem, temperamentem, podejściem do rodziny oraz pracy. Najstarsza Meg (Emma Watson) widzi siebie jako spokojną żonę i matkę, gospodynię domową, Jo (Saoirse Ronan) chciałaby być niezależna, pisać książki i cieszyć się wolnością, Amy (Florence Pugh) ma w planie wyjść bogato za mąż i zostać znaną malarką… Tylko Beth (Eliza Scanlen) nie wybiega zbyt mocno w przyszłość bojąc się, że przez chorobę jej nigdy nie doczeka.
Najwięcej miejsca na ekranie dostaje Jo. Jej postać jest też tą, która najbardziej wyłamuje się z przypisanej w XIX wieku kobietom roli. Chce być niezależna, pisać opowiadania i książki, żyć samodzielnie i nie stać się żoną swojego męża. Nie oznacza to, że odrzuca myśl o zamążpójściu, w końcu każda kobieta chce być kochana. Raczej widzi je na innych zasadach, dalekich od tradycyjnego podziału ról.
Daleka jestem jednak od wartościowania życia sióstr March i mówienia, że któreś decyzje są lepsze, a któreś gorsze. Jest w filmie taka scena, gdzie Meg tuż przed ślubem mówi do młodszej siostry „Moje marzenia są inne od twoich, co nie znaczy, że są mniej ważne”. Greta Gerwig (a właściwie Luisa May Alcot) nie neguje decyzji żadnej z bohaterek, pokazuje nam, że nie ma jednego słusznego sposobu na spełnienie i bycie szczęśliwym, że nawet wychowując się w jednym domu możemy mieć różne pomysły na siebie i iść różnymi ścieżkami. To myśl, która jest aktualna także dzisiaj. Chociaż pokusiłabym się o stwierdzenie, że w XXI wieku bardziej akceptowalne jest podejście do życia Jo niż Amy, to najważniejsze, że nasze wybory powinny być tylko nasze.
„Małe kobietki” to też historia niezwykłej siostrzanej miłości
Każdy, kto ma rodzeństwo wie, że nie zawsze relacje układają się idealnie. Pomiędzy Meg, Jo, Beth i Amy również bywa różnie. Są kłótnie, złośliwości, awantury. Zwłaszcza, że niektóre z nich to silne i trudne charaktery. Zaczynając dorosłe życie dziewczęta rozchodzą się każda w swoją stronę – Jo wyjeżdża do Nowego Jorku, Amy podróżuje po Europie, a Meg wyprowadza się do męża. Mimo to czuć, że jest między nimi ogromna więź bliskości. Kiedy potrzeba będą zawsze obok siebie.
Greta Gerwig odeszła w swoim filmie od tradycyjnej, chronologicznej narracji. Wydarzenia z dzieciństwa dziewcząt przeplatają się ze współczesnością. Dzięki takiemu zabiegowi łatwiej czasami znaleźć uzasadnienie dla pewnych decyzji, możemy zaobserwować, jak nasze decyzje wpływają na przyszłość. Kiedy już całkiem szybko odnajdziemy się w tym pozornym chaosie dużo lepiej jesteśmy w stanie spojrzeć przekrojowo na nasze bohaterki i zrozumieć wiele ich zachowań.
„Małe kobietki” otrzymały aż 6 nominacji do Oscarów – za najlepszy film, za scenariusz, za role pierwszo i drugoplanową oraz za muzykę i kostiumy. Ze statuetką z gali wyszła jednak jedynie twórczyni pięknych strojów. Dzięki jej pracy, a także scenografii mogliśmy faktycznie przenieść się do XIX-wiecznych Stanów Zjednoczonych, do niewielkiego domku rodziny March czy rozległej rezydencji sąsiadów. Pod wieloma względami film jest jednak współczesny. Wynikać to może w dużej mierze z uniwersalności opowiadanej historii – w końcu nawet dzisiaj wiele dziewcząt staje przed podobnymi decyzjami zaczynając swoje poważne i dorosłe życie.
Ciągle mówi się, że światem Holywood dominują mężczyźni dlatego dobrze, jak na ekranach pojawia się tak bardzo zdominowany przez kobiety film, który jednocześnie nie jest ckliwym romansem i pokazuje siłę i niezależność płci pięknej. Co prawda serce wielu widzów (swoją drogą dlaczego nie ma formy żeńskiej od tego słowa) na pewno skradł Timothyée Chalamet jako piękny chłopak z sąsiedztwa, jednak tym razem to mężczyzna był dodatkiem do dziewcząt, a nie odwrotnie.