Statystyki mówią, że czytelnictwo w Polsce ciągle spada. Podobno połowa Polaków nie kupiła w ubiegłym roku ani jednej książki, a tylko 25% wyniosło ze sklepu więcej niż 4 pozycje. Wynika z tego teza, że nie czytamy. Czy aby na pewno zawsze tak jest?
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz kupiłam książkę w sklepie. Nie chodzę po Empiku czy innych księgarniach, nie wydaję zarobionych pieniędzy na uzupełnienie biblioteczki (która swoją drogą pomimo dużego mieszkania pęka w szwach). Gdyby mnie ktoś spytał, to znalazłabym się w gronie tych niechlubnych obywateli, którzy nie kupili w ubiegłym roku ani jednej książki. Chyba, że przewodniki turystyczne się w to wliczają (czytałam je z taką samą pasją i dokładnością jak najlepszy kryminał). Czy to oznacza, że nie czytam? Nie do końca…
Spośród opisanych na tym blogu książek:
- 9 wypożyczyłam z biblioteki – jako, że nie muszę czytać nowości w dwa tygodnie po ich wejściu na rynek, bo lista zaległości jest długa, to jest to niezłe rozwiązanie; chociaż nie do końca bezkosztowe, bo rzadko udaje mi się nie zapłacić symbolicznej kary – ale niech to wyjdzie bibliotece na dobre;
- 1 pożyczyłam od znajomych;
- 3 otrzymałam od wydawnictwa – marna ze mnie blogerka książkowa, że tylko trzy, ale ja wybredna jestem;
- 1 wygrałam w konkursie radiowym;
- 2 dostałam od portalu Wiadomości24, jak jeszcze kiedyś bawiłam się w akcję „Książka za recenzję”;
- 6 otrzymałam w prezencie na różne okazje – ktoś w moim imieniu wspiera rynek wydawniczy, bardzo za to dziękuję rodzicom i przyjaciołom;
- 1 niechlubnie ściągnęłam z Chomika (mam nadzieję, że zostanie mi to przebaczone);
- 1 znalazłam w otrzymanej w spadku po babci biblioteczce – tzn. znalazłam tam setki książek, ale na razie jedną przeczytałam, resztę na emeryturze dokończę;
- 1 dostałam do przeczytania w ramach ;
- 2 sztuki kupiłam używane na Allegro;
PS. Po napisaniu tego posta zaczęłam mieć wyrzuty sumienia, że zaraz pisarze nie będą mieć z czego żyć i przestaną pisać.