Filmy / Kino amerykańskie

pewnego razu w hollywood

15 stycznia 2020

Tagi: , , ,

Pewnego razu w… Hollywood”
Quentin Tarantino

Taran­ti­no to reży­ser, któ­re­go moż­na kochać lub nie­na­wi­dzić. Ma swój styl, z któ­re­go nie rezy­gnu­je dla przy­po­do­ba­nia się odbior­cą. To tak­że jedy­ny reży­ser, któ­ry pre­zen­tu­je leją­cą się krew w taki spo­sób, że jestem w sta­nie oglą­dać (bo zazwy­czaj nie lubię krwi na ekra­nie). Po genial­nej moim zda­niem „Nie­na­wist­nej ósem­ce” posta­no­wił zabrać widzów do sto­li­cy fil­mu lat 60. „Pew­ne­go razu w… Hol­ly­wo­od” to przed­sta­wie­nie świa­ta wiel­kie­go kina i mniej wiel­kich akto­rów, któ­rzy cią­gle pró­bu­ją zaistnieć.

Gdy Taran­ti­no zaczy­nał krę­cić swój film mówi­ło się, że będzie to jego inter­pre­ta­cja zbrod­ni, jakiej doko­na­ła sek­ta Man­so­na w domu Roma­na Polań­skie­go w 1969 roku. Wyda­rze­nia tam­tej tra­gicz­nej nocy są jed­nak tyl­ko nie­wiel­kim epi­zo­dem, drob­nym punk­tem zacze­pie­nia do przed­sta­wie­nia tego, jak wyglą­da­ła sto­li­ca prze­my­słu fil­mo­we­go w latach 60. Głów­ni boha­te­ro­wie – gra­ją­cy w seria­lo­wych wester­nach Rick Dal­ton i jego przyjaciel/dubler/pomagier/kierowca Cliff Booth będą jeź­dzić kabrio­le­tem, słu­chać kul­to­wej muzy­ki i nosić skó­rza­ne kurt­ki. Będą pić i dobrze się bawić sta­ra­jąc się o kolej­ne role. Obok tego wszyst­kie­go, gdzieś na ubo­czu mia­sta na sta­rym ran­czu żyje hipi­sow­ska spo­łecz­ność, któ­ra pro­wa­dzi wol­ne życie.

Taran­ti­no nie ma pro­ble­mu z zebra­niem naj­lep­szych akto­rów w jed­nym fil­mie. Głów­ny duet sta­no­wią Leonar­do di Caprio i Brad Pitt, któ­rym towa­rzy­szy Mar­got Rob­bie. Ci pierw­si – Rick i Cliff – sta­no­wią koniec pew­nej epo­ki, gra­na przez Rob­bie Sha­non Tate ma być począt­kiem cze­goś nowe­go. Kie­dy oni wal­czą o jakie­kol­wiek sen­sow­ne role i są coraz bar­dziej pogo­dze­ni z koń­cem karie­ry, ona cie­szy się jak dziec­ko widząc w kino­wej witry­nie pla­kat ze swo­ją twa­rzą i wie­rząc, że wła­śnie zaczy­na się jej czas. Sha­non to świe­żość, radość, naiw­ność i nie­win­ność. Ten kon­trast, kie­dy pamię­ta się praw­dzi­we wyda­rze­nia, oddzia­łu­je na widza dużo bar­dziej, niż gdy­by­śmy mie­li do czy­nie­nia z cał­ko­wi­cie fik­cyj­ną postacią.

Pew­ne­go razu… w Hol­ly­wo­od” oglą­da się świet­nie, więk­szość scen zapa­da w pamię­ci, jest dopra­co­wa­na w naj­więk­szych szcze­gó­łach. Taran­ti­no przy­po­mniał widzom, że jest mistrzem w two­rze­niu ide­al­nych dia­lo­gów. Nie­ste­ty za tym zlep­kiem super scen nie do koń­ca idzie cza­sa­mi kon­se­kwen­cja przy­czy­no­wo-skut­ko­wa. Jest wie­le momen­tów, któ­re mia­łam poczu­cie, że powin­ny mieć wpływ na to, co się zadzie­je póź­niej, a nie mia­ły. Oglą­da­jąc film mia­łam w gło­wie mnó­stwo pomy­słów, jak moż­na go zakoń­czyć, co może zadziać się dalej i momen­ta­mi czu­łam się zawie­dzio­na, że reży­ser jak­by zapo­mi­nał o tym, co wymy­ślił wcześniej.

To, co wspo­mi­nam wyżej nie zmie­nia jed­nak mojej opi­nii, że Taran­ti­no robi dobre fil­my. A nawet bar­dzo dobre. Że war­stwa wizu­al­na, dia­lo­gi, uję­cia sto­ją na wyso­kim pozio­mie. Że czuć kli­mat Hol­ly­wo­od i napraw­dę może­my na dwie godzi­ny prze­nieść się 50 lat wstecz.

 

 

 

0 likes
Close