Weronika Gogola
„Po trochu”
Wyd. Książkowe Klimaty
Olszyny – niewielka wieś w województwie podkarpacki. Stąd jeździ się do pracy do Tarnowa lub do Biecza. Albo nie jeździ się nigdzie tylko wypasa krowy na łące obok. To tu dorastała Weronika Gogola, to tu jako dziecko biegała po łąkach, wchodziła na drzewa, grała w piłkę i jadła lody Bambino. „Po trochu” to zbiór wspomnień z dzieciństwa autorki, które przypadło na drugą połowę lat 90. Dwanaście części, podczas których zderzamy się z życiem i śmiercią. No właśnie…
Życiem…
Życie na wsi wydaje się być beztroskie, pełne radości. W ciągu dnia jeździ się na rowerze, czyta Bravo lub słucha muzyki z walkmana. Rodziny są liczne i dom potrafi wypełniać gwar ciotek, wujków i kuzynów, którzy akurat mieli potrzebę/ochotę przyjść.
Książka pisana jest językiem dziecka. Dużo w niej dziecięcęj szczerości, fantazji i prostoty. Świat dziwi małą Weronikę i ciągle uczy czegoś nowego. Jednocześnie pełno tutaj dziecięcych fantazji, które mieszają się z rzeczywistością. Jak jest się dzieckiem, to można bezkarnie mieć wyimaginowanego chłopaka z Żoliborza, który kiedyś napisze list, można wybobrażać sobie czerwonego raka lub opony w głowie.
…i śmiercią
W Olszynach rytm życia wybijają kościelne dzwony, które biją rano, wieczorem, na Anioł Pański lub na pogrzeb. Bo dużo mamy w tym świecie śmierci, bardzo różnej śmierci. Od małych dzieci, które ledwo co zostały ochrzczone, po wujka Janka, który dożył starości i z nadzieją wyczekiwał swojego końca. W dziecięcym świecie śmierć była czymś nie do końca zrozumiałym. Pierwsza śmierć, z którą zderza się Weronika to matka przyjaciółki. Ostatnia to ojciec. Każdej z nich towarzyszą emocje, każda z nich coś zmienia i czegoś uczy.
I już nie wiedziałam, czy płaczę dlatego, że ciocia umarła, czy dlatego, że wujkowie płaczą. Bo najgorzej jest patrzeć na kogoś, kto nigdy nie płakał, a nagle zaczyna szlochać. Bo to trochę tak, jakby ci się walił dom, jakby znowu przyszła powódź, jakby spłonął giees.
„Po trochu” to debiut Weroniki Gogoli. Książka z pozoru wydaje się chaotyczna, będąca ciągiem skojarzeń, który przeskakuje z jednego tematu na drugi, bo narratorka właśnie sobie coś przypomniała. Powstaje patchwork, gdzie obok trumny mamy pachnące ciasto, a obok pożaru – oglądanie w telewizji dr Quinn. Weronika Gogola umiejętnie miesza ze sobą proste przedmioty z refleksjami na temat ludzi, relacji, emocji. Gdy jednak dotrzemy do ostatniego, dwunastego rozdziału, zrozumiemy, jak spójnie ukazany jest proces dojrzewania, uczenia się świata.
Mało kto wie, że ja zapamiętuję wszystko. Ale ja naprawdę pamiętam o wszystkim. Może kiedyś gdzieś to zapiszę, na wypadek jakby na starość zaczęło mi wietrzeć z głowy. Jeśli dożyję starości. Może nawet nie dożyję studiów? Różnie może być.