Olga Hund
„Psy ras drobnych”
Korporacja Ha!art
Debiut literacki Olgi Hund to niby bardzo krótka i prosta, oszczędna w formie powieść. Zaledwie 120 stron, z których część wypełniona jest tylko do połowy. Bardziej przypomina ona jakieś luźne zapiski, impresje, notatki. Zlepek wspomnień i skojarzeń. A to wszystko mieści w sobie bardzo trudny temat. „Psy ras drobnych” Olgi Hund zabierają nas za drzwi szpitala psychiatrycznego w Kobierzynie, do świata gdzie toczy się nienormalne-normalne życie. Bohaterka powieści skupia się przede wszystkim na społeczności szpitala, na jego mieszkańcach (a nawet bardziej mieszkankach), ich relacjach, zachowaniach i potrzebach. Dużo mniej na sobie i swojej chorobie. Chociaż nadal jest to powieść bardzo subiektywna, gdzie główna bohaterka i narratorka zarazem pozwala dojść do głosu swoim spostrzeżeniom, emocjom, refleksjom.
„Bóle, smutek i ataki paniki pojawiają się i znikają, nuda zostaje”
Życie w zakładzie psychiatrycznym nie jest pasjonujące i pełne emocji. Jest nudne. Cholernie nudne. Wypełniają je warsztaty z wydzierania kolażu, w których nikt nie chce uczestniczyć, oglądanie na świetlicy telewizji z trzema kanałami do wyboru, rozmowy w palarni lub sen. Pacjenci snują się po korytarzach i zaglądają do pokoi w poczuciu bezsensu, opuszczenia i osamotnienia. Terapia prowadzona jest bez emocji i zaangażowania – lekarz zapyta, jak się czujesz lub da ci do wypełnienia nie aktualizowany od 30 lat test na depresję. Jakby nikt nie wierzył, że można coś zmienić i że pobyt tutaj ma jakikolwiek sens.
Antyarka
Lektura „Psów ras drobnych” była niezwykle pesymistyczna i dołująca. Kobiety, które trafiły do szpitala zostały przez świat często skazane na zapomnienie. Albo udaje się, że wcale nie są tam, gdzie są. Nikt ich nie odwiedza, nikt do nich nie pisze, nikt na nie nie czeka. Niektóre wymyślają sobie otrzymane sms‑y, żeby mieć nadzieję, że dla kogoś są jednak ważne. Te kobiety, które od czasu do czasu wychodzą na przepustkę nie trafiają na wsparcie bliskich, nadrabiają obowiązki domowe piorąc i sprzątając swoim mężom i z powrotem wracają za drzwi szpitala.
Szpital jest „antyarką” załadowaną „smutnymi i samotnymi kobietami, kobietami o fatalnej kombinacji genów, kobietami przeznaczonymi do wyginięcia. Antyarka nikogo nie ratuje i donikąd nie zmierza. Ona tylko wypływa na sam środek oceanu, gdzie być może wymrą w nas, jej pasażerkach te wirusy świńskiej melancholii, co atakują dusze, mózgi i serca.
„Psy ras drobnych” nie są autobiografią. Albo raczej nie ma pewności, czy nią są. Olga Hund to pseudonim artystyczny stworzony pod bohaterkę powieści. Sama autorka mówi, że chodziło jej o to, żeby nikt nie mógł sprawdzić, czy naprawdę była w szpitalu i przeżyła to wszystko. Bo to nie ma znaczenia. Czytając książkę czułam jakiś wewnętrzny dyskomfort, jakbym chciała wmówić sobie, że to na pewno nie jest prawda, że to nie może tak wyglądać. Polecam sięgnąć, chociaż nie obiecuję, że będzie łatwo.