Monika Sznajderman
„Pusty las”
Wydawnictwo Czarne
Monika Sznajderman mieszka w Beskidzie Niskim od dawna. Jakieś 30 lat temu porzuciła Warszawę na rzecz podkarpackich wiosek, gdzie bez prądu i bieżącej wody odkrywała nowe życie – najpierw w Czarnem, a potem w Wołowcu. Gdyby ktoś zastanawiał się, skąd wzięła się nazwa wydawnictwa, to właśnie od tej wsi, w której Monika Sznajderman redagowała pierwsze książki przy świetle lampy naftowej i z której wyruszała na dwudniową wyprawę do drukarni w klasztorze w Tuchowie. Ja w Wołowcu byłam raz, w Beskidzie Niskim kilka razy. Pamiętam jednak dobrze tę ciszę, spokój, wsie z kilkoma zaledwie domami i gęste lasy. Pamiętam też, jak uczyłam się historii, religii i etnografii podczas Kursu Przewodników Beskidzkich, jak czytałam o pochodzeniu Łemków, o przechodzącym w okolicy froncie I wojny światowej, o wysiedleniach w ramach Akcji Wisła. Sięgając po „Pusty las” chciałam poznać te historie jeszcze lepiej. A przede wszystkim chciałam, żeby nabrały ludzkiej twarzy.
„Pusty las” to książka, która powstała z powodów bardzo osobistych.
Sznajderman nie szukała tematu do reportażu gdzieś daleko, nie próbowała opisywać odległego i obcego świata. Chciała dowiedzieć się jak najwięcej o miejscu, gdzie spędza każdy dzień, gdzie chodzi na spacery i które obserwuje wyglądając przez okno. O miejscu, które dawno przestało tętnić życiem i opustoszało. Opowieści o byłych mieszkańcach Wołowca i o historii regionu przeplatają się z osobistymi wspomnieniami i spostrzeżeniami autorki. I to właśnie w nich dostrzegamy najwięcej emocji. Czasami nadmiar autora w reportażu przeszkadza, tutaj jest jednak inaczej. Monika Sznajderman jest bowiem pewną kontynuacją tego, co opisuje. Tak samo należy ona do opisywanego świata, jak inni bohaterowie książki.
To do nich, Smerekaniczów i Barnów, Hutyriaków i Sydoriaków, przez ponad czterysta lat należała moja wieś. Jestem w niej późnym gościem, przybyszem z daleka, przywożącym walizki i kufry i urządzającym się po swojemu wśród powidoków, na pozostałościach po minionym, i nieoczekiwanie dla siebie, w geście nagle uświadomionej wdzięczności, zobowiązanym do tego, by „uganiać się niezmiennie za cieniami z bolesną świadomością niemożności odtworzenia umarłego świata w jego całości, nawet z pomocą nie wiadomo jak penetrujących i odsłaniających źródeł”. Jestem w niej nowym gospodarzem ku swojemu zdziwieniu skazanym na to, by „stale przywoływać kogoś, kto właśnie zniknął za narożnikiem i znalazł się poza zasięgiem głosu”.
Nie można nie przyznać, że Sznajderman wykonała kawał solidnej pracy przegrzebując się przez archiwa, księgi parafialne, szukając dokumentów i tam gdzie to możliwe zdjęć. Lista źródeł i materiałów do jakich dotarła jest imponująca. Niestety wiele z nich dawało jedynie szczątkowe informacje o historii mieszkańców. Poskładanie z pojedynczych faktów ludzkiej historii, która nabierze życia jest niezwykle trudno. To największy minus książki. Momentami zostajemy zarzuceni kolejnymi nazwiskami, datami, miejscami i faktami, których nie sposób zapamiętać. Pojawiają się kolejne wyliczenia, jakby autorka chciała nikogo na pewno nie pominąć. Nawet, jeśli wiemy o kimś tylko tyle, że się urodził. Nadmiar informacji sprawiał, że czułam się czasami zagubiona. Że nie umiałam z nikim się utożsamić, nikogo polubić i nikomu współczuć. Nikomu konkretnemu.
To nie jest bowiem portret człowieka, tylko portret miejsca.
Bo nawet ciężko powiedzieć o portrecie jakiejś grupy społecznej, która była w Beskidzie Niskim niezwykle różnorodna. Obok siebie mieszkali bogaci i biedni, prawosławni i Żydzi, ci którzy czuli się Polakami i Rosjanami – chociaż większość czuła się po prostu „tutejszymi”. Bywało raz lepiej, raz gorzej, ludzie wyjeżdżali i przyjeżdżali. Osiągali sukcesu wydobywając ropę i ginęli w walkach podczas obu światowych wojen. Brali śluby, rodzili dzieci, chorowali i umierali. Historia nie obchodziła się z tym regionem łaskawie. Aż w końcu jakaś ciągłość tego miejsca została odcięta grubą kreską, przerwana. Bo „nawet gdyby chcieli w tej ciszy pozostać, jedyni ocaleni z łemkowskiej Atlantydy, nikt by im nie pozwolił (…) nie było mowy by mieszkali w nim jacykolwiek Rusini (…) choćby to oni właśnie żyli tu od kilkuset lat”.
Żyjąc, zajmujemy miejsce tych, którzy byli przed nami, taka jest oczywista kolej rzeczy. Jak jednak żyć w miejscu, w którym garstka ludzi zajmuje miejsce po ośmiuset, jak wypełnić taką przestronną pustkę? Szczególnie gdy tych ośmiuset nie odeszło tak, jak nakazuje czas, lecz zmiotła ich historia?
Czuć w „Pustym lesie” ogromny szacunek do tych, którzy przed laty tworzyli Beskid Niski. Czuć też wiatr, który hula po pustych, popadających w ruinę domach. Czuć ciszę, która panuje na zarastającym chwastami cmentarzu i w zdziczałym sadzie, z którego nikt już nie zbiera owoców. Czuć wreszcie miłość autorki do miejsca, w którym żyje od 30 lat.
To przecież nieistotne, powie ktoś, gdzie mieszkał ponad czterysta lat temu jakiś młynarz z rodziną. Cóż to może dziś kogoś obchodzić, tyle ludzi, tyle pokoleń, tyle ważnych zdarzeń wstecz. Ale ja jestem ciekawa w którym miejscu moje kroki przecinają się z krokami tych, którzy kilkaset lat temu chodzili zmielić mąkę na chleb. W którym miejscu moim dawnym sąsiadom obsypały się na ziemię drobinki białego pyłu i zostały tam już na zawsze.