Nie minął jeszcze miesiąc, więc póki jeszcze pamiętam i cały wyjazd nie zlał się w jedno mgliste wspomnienie postanowiłam zapisać. Zbierałam się do tego od samego powrotu, bo warto pozostawić ślad, właśnie po to, żeby nie zapomnieć. Czasami nawet dwa tysiące zdjęć nie są w stanie odtworzyć całej historii, oddać emocji i refleksji, jakie towarzyszyły wyprawie.
Odkrywanie świata to naprawdę bardzo ciekawe zajęcie. Obserwowanie ludzi, miejsc, przedmiotów, które z pozoru nie wydają się być atrakcyjne potrafi przynieść więcej wartości niż kolejna super atrakcja z przewodnika. Zresztą to ludzie, zarówno ci, z którymi jedziemy, jak i ci, których spotykamy po drodze mają największy wpływ na to, jaki będzie wyjazd. Jadąc do Rumunii miałam w sobie (zresztą nie tylko ja) pewien stereotypowy obraz tamtejszego społeczeństwa: Rumun-brudas, Rumun-żebrak, Rumun-złodziej czy Rumun-biedak, który przez cały wyjazd bardzo skutecznie obalaliśmy. Pod koniec powstał nowy portret tamtejszego człowieka: Rumun-otwarty, Rumun-pomocny i co chyba najważniejsze: Rumun lubiący Polaków. To naprawdę niesamowite, że są ludzie, którzy tak entuzjastycznie reagują na to, że ktoś pochodzi z Polski. W tym miejscu chciałabym pozdrowić wszystkich miłych ludzi, którzy zabrali nas na stopa bez pieniędzy (dentystę, pana z samochodem od wożenia okien, który prawie zgubił nam Tomka), pana ze sklepu, który dał nam cebulę i podwiózł do autobusu, ratownika z plaży, który przygrywał nam rosyjskie piosenki. Oraz pana Janusza i jego syna – zwiedzanie Delty Dunaju (nie Nilu niestety) w takim towarzystwie było naprawdę uroczą przygodą, nawet pomimo zagrożenia pożarem przez nadpobudliwego chłopaka.
Wróciłoby się tam jeszcze raz na dłużej, chociaż nadal zostało wiele zupełnie innych stron świata do odwiedzenia. Może kiedyś, kiedy wolnego będzie trochę więcej niż 20 dni w roku się uda.