Terry Pratchet
„Kolor magii”
Wyd. Prószyński i S‑ka
„Moraliści”, których czytam od początku sierpnia męczą mnie tak bardzo, że musiałam przerwać tę lekturę i znaleźć coś łatwego i przyjemnego. Padło na „Kolor magii” Terrego Pratcheta. Nie było to moje pierwsze spotkanie z tym autorem, dawno, dawno temu przeczytałam jakieś dwie lub trzy jego książki (w sumie to na tyle dawno, że nie jestem pewna nawet które). Nie jestem wielką fanką fantastyki, ale co jakiś czas trafiałam w różnych wirtualnych miejscach na cytaty z Pratchetta, które sprawiły, że postanowiłam spróbować.
„Kolor magii” to pierwsza książka opisująca stworzony przez Pratchetta tajemniczy Świat Dysku. Jest to płaska planeta podtrzymywana przez cztery słonie stojące na skorupie wielkiego żółwia. Taki świat zamieszkują magowie, smoki, trolle i inne fantastyczne stworzenia, o których życiu decydują grający w grę bogowie oraz Śmierć.
Wśród bogów było jednak dwoje naprawdę przerażających. Reszta to po prostu ludzie, tylko trochę potężniejsi, lubiący wino, wojnę i kobiety. Ale Los i Pani budzili lęk. W Dzielnicy Bogów w Ankh-Morpork Los miał niewielką, ołowianą świątynię, gdzie wychudli czciciele o pustych oczach spotykali się w ciemne noce dla odprawiania dość bezsensownych rytuałów. Pani nie miała żadnych świątyń, choć niektórzy twierdzili, że jest najpotężniejszą boginią w całej historii Stworzenia. Kilku co odważniejszych członków Gildii Graczy próbowało raz eksperymentować z jej kultem w najgłębszych podziemiach siedziby Gildii. W ciągu tygodnia wszyscy zginęli od nędzy, mordów lub zwyczajnej Śmierci. Była Boginią Której Nie Wolno Nazywać; ci, którzy jej szukali, nigdy nie znaleźli; znane jednak były przypadki, gdy zjawiała się, by pomóc tym w największej potrzebie. A z drugiej strony czasem się nie zjawiała. Taka już była. Nie lubiła klekotania różańców, ale pociągał ją grzechot kości. Nikt z ludzi nie wiedział, jak wygląda, chociaż wielokrotnie człowiek, który w ostatnim rozdaniu postawił swe życie, podnosił karty i spoglądał jej prosto w twarz. Oczywiście, czasem nie spoglądał. Pośród wszystkich bogów ją najczęściej błogosławiono i najczęściej przeklinano.
Naszymi przewodnikami będą nieudany mag Rincewind (który zna tylko jedno zaklęcie, dodatkowo nie wiem, jakie) oraz Dwukwiat – zachwycający się wszystkim i zbytnio optymistyczny turysta. Za tą dwójką drepcze jeszcze na swoich nogach drewniany kufer. Rincewind ma niebywały talent do pakowania się w tarapaty i z wielu sytuacji ledwie uchodzi z życiem. Na szczęście jako mag (chociaż nie ukończył nigdy szkoły) może być zabrany jedynie przez samą ŚMIERĆ, a nie jego wysłanników, bo inaczej moglibyśmy go nie spotkać w kolejnych tomach.
Akcja biegnie szybko niczym gepard, a bohaterowie gubią się i znajdują co kilka stron. Na szczęście głównych bohaterów jest tylko dwóch, bo inaczej ja też bym się mocno pogubiła. Pratchet chciał wprowadzić nas w Świat Dysku, dlatego w pierwszym tomie przeprowadził czytelnika przez kolejne krainy.
Ostatnio prawie w ogóle nie czytałam powieści, sięgałam raczej po reportaże czy eseje. I zauważyłam, że można się odzwyczaić od fabuły. Po skończeniu „Koloru magii” zdałam sobie sprawę, że w sumie to nie wyobrażałam sobie, jak wyglądają bohaterowie, nie miałam w głowie konkretnych kolorów czy kształtów. Skupiałam się na akcji i przemyśleniach poszczególnych postaci.