Beata Sabała-Zielińska
„TOPR. Żeby inni mogli przeżyć”
Wydawnictwo Prószyński i S‑ka
Mam ogromny szacunek do ratowników TOPR. Uważam, że trzeba być niesamowicie sprawnym, silnym, rozsądnym i odpornym psychicznie człowiekiem, żebym móc zajmować się ratownictwem górskim. Zawsze podziwiałam, jak szybko, sprawnie potrafią działać toprowcy w skrajnie trudnych warunkach, na wysokości 2000 metrów, w pionowej ścianie czy w śniegu po kolana. Ale po przeczytaniu książki Beaty Sabały-Zielińskiej „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć” podziwiam ich jeszcze bardziej. Na co dzień wiemy tylko o tych najbardziej spektakularnych akcjach, takich jak zeszłoroczne działania w Jaskini Śnieżnej czy po burzy na Giewoncie. Jednak ratownicy wyruszają w teren prawie 700 razy rocznie! A w górach nawet najprostsza z pozoru akcja może okazać się trudna.
W Tatrach nie ma łatwych akcji. Wszystkie są trudne, w każdym razie trzeba tak założyć i w ten sposób do nich podchodzić – podkreśla Henryk Florkowski – Mówienie o jakiejś akcji, że jest łatwa, może spowodować podświadome jej bagatelizowanie, tymczasem do niczego, co jest związane z ratownictwem śmigłowcowym, nie można podchodzić z lekceważeniem.
Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe istnieje bez przerwy, chociaż pod różnymi formalnie szyldami, od 1909 roku. W ciągu tych ponad 110 lat działalności przez jego struktury przewinęło się ponad 700 osób, obecnie w teren wyruszyć może ok. 150. Beata Sabała-Zielińska pokazuje nam TOPR zarówno ten historyczny, przybliżając, jak bardzo zmieniały się warunki pracy na przestrzeni lat, jak i ten współczesny, z którym mamy do czynienia dzisiaj. Rozmawia z ludźmi i zapisuje dziesiątki wspomnień, najciekawszych i najtrudniejszych akcji, emocji, które im towarzyszyły. To wszystko składa się na całkiem rozbudowaną i przekrojową opowieść. W książce „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć” poznajemy wszystkie sekcje ratownictwa i wszystkie ważne obszary działalności ratowniczej. A tych jest całkiem sporo. Inaczej działają ratownicy w ścianie, inaczej w jaskini, a jeszcze inaczej podczas akcji lawinowej. Inaczej wygląda akcja, kiedy trzeba ściągnąć ze szlaku osobę ze skręconą kostką, a inaczej, gdy wyrusza się ratować ludzkie życie, które wisi, dosłownie i w przenośni, na cienkiej nitce.
TOPR to przede wszystkim ludzie.
Historie opisane w książce zostały zebrane od ok. 50 ratowników, z którymi miała okazję przez ponad rok rozmawiać Sabała-Zielińska. Autorce udało się nawiązać ze swoimi rozmówcami więź, dzięki której poznała ona ich motywacje, towarzyszące im emocje oraz to, jak wygląda ich życie poza służbą. Duża w tym zasługa wielu lat jej rzetelnej współpracy z TOPR jako redaktorki radiowej, kiedy dała się im poznać jako wrażliwa, a nie szukająca sensacji. Widać bardzo, że toprowcy ufali jej i z chęcią dzielili się swoimi przemyśleniami. Poznajemy ich nie tylko od strony zawodowej, ale czasami też prywatnej. Bo ten superbohater, który bez względu na wszystko wyrusza ratować też czasami się boi, denerwuje i ma dylematy, ma żonę, która czeka na niego w domu modląc się o szczęśliwy powrót. I nie zawsze jest idealny.
To, co zrobiło na mnie ogromne wrażenie podczas lektury to uświadomienie sobie, na jak wielu rzeczach musi znać się ratownik tatrzański. Chociaż są działki, w których specjalizują się wybrani, jak np. nurkowanie w jaskiniach, to do większości akcji muszą być gotowi wyruszyć wszyscy. Z każdym kolejnym rozdziałem książki dochodziły następne historie, które pokazywały, co może czekać ratownika. Członkowie TOPR muszą być biegli we wspinaczce, w narciarstwie, w nawigacji, w psychologii, w medycynie, logistyce i zarządzaniu zespołem… Jak do tego dołożymy kondycję fizyczną i psychiczną dostajemy portret człowieka, który wydaje się nie istnieć. A jednak istnieje. I bez względu na porę dnia czy warunki atmosferyczne jest gotów ratować ludzkie życie, bo przysięgał „że póki zdrów jestem, na każde wezwanie Naczelnika lub jego Zastępcy – bez względu na porę roku, dnia i stan pogody – stawię się w oznaczonym miejscu i godzinie odpowiednio na wyprawę zaopatrzony (…) w celu poszukiwać zaginionego i niesienia mu pomocy”.
Leje, wieje, zimno, a oni wiszą na półce skalnej albo zabezpieczają pacjenta gdzieś na stromym wzniesieniu pilnując, żeby nie spaść z nim w przepaść. Wkłuwają się w żyły przy zacinającym deszczu, intubują, gdy siecze lodowaty wiatr, reanimują w terenie, w którym trudno złapać równowagę. Ścigają się z czasem i mierzą się z rozwścieczonymi siłami natury, zdając sobie jednocześnie sprawę z kruchości życia. Żaden film, żadna fikcja nie są w stanie oddać dramatyzmu takich chwil, ponieważ nie ma w nich najważniejszego elementu – strachu i troski o powodzenie akcji.
Ale ludzie bez technologii niewiele by mogli
Chociaż opowieść o TOPR to przede wszystkim opowieść o ludziach nie można zapomnieć, jak ważny jest dobry sprzęt. Starsi ratownicy wspominają wielokrotnie, jak postęp technologiczny ułatwiał im pracę. Mówią o tym, że „trudne tatrzańskie warunki wymagają najlepszych, zatem i najdroższych wynalazków, bo tylko sprzęt wysokiej klasy jest w stanie sprostać tutejszym realiom”. Z książki dowiadujemy się więc zarówno, jak wiele zmieniło się po wprowadzeniu tak oczywistych dla nas dzisiaj czołówek, radiotelefonów czy sond lawinowych, jak i o mniej nam znanych deskach do masażu serca czy mikro-USG wielkości telefonu.
Dużo miejsca autorka poświęca „Sokołowi” – należącemu do TOPR śmigłowcowi. Nie jest to bezzasadne. Wprowadzenie go do działań TOPR‑u skróciło czas dotarcia na miejsce z kilku godzin do kilkunastu minut i pozwoliło szybko dostać się w tereny trudno dostępne i wymagające montowania stanowisk linowych, co bez wątpienia uratowało życie nie jednemu turyście.
Kiedy czytałam książkę „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć” nie raz miałam ciarki na plecach. Niby się wspinam, ale na skałki wysokości 20 metrów, a ratownicy zjeżdżają do poszkodowanego czasami i 400 metrów na linie. Niby dużo chodzę po górach i zdarzyło mi się nie raz zimą, ale nie w warunkach, kiedy obok mnie zaraz może spaść lawina. Dlatego wielki szacun Panowie i Panie z TOPR – niech Wam się chce działać dalej!