Najstarsi górale nie pamiętają już kto i skąd wpadł na te szalony pomysł. Nie mniej jednak ponieważ im bardziej absurdalny pomysł, tym szybciej znajdzie zainteresowanie w towarzystwie stało się. 8 lat temu po raz pierwszy postanowiliśmy wbrew mrozom, śniegom i zdrowemu rozsądkowi pojechać na Zimową Watrę Wędrowniczą. Ta enigmatyczna dla wielu nazwa oznacza nic innego jak „przypadkowe spotkanie harcerzy” na szczycie jednej z beskidzkich gór miłośników spania pod namiotem. Kiedy pierwszy raz jechaliśmy przeczytaliśmy chyba wszystkie dostępne w Internecie poradniki „Jak przeżyć zimą pod namiotem” – w żadnym z nich nie było jednak napisane, że należy zamknąć namiot na noc. Ten mały błąd wystraszył niektórych na kolejne lata.
Nie mniej jednak są tacy, którzy przywiązali się do tej zimowej wędrówki i pomimo zapewniania za każdym razem, że to już naprawdę ostatni raz i za rok nie jedziemy, rezerwują sobie w kalendarzu pierwszy weekend lutego. Poza tym na liście wszech czasów (taka lista osób ułożona od ilości zaliczonych watr) jesteśmy już w pierwszej 30 na jakieś 900 pozycji, więc nie można stracić miejsca w czołówce. Może kiedyś staniemy na podium?
Tak więc w tym roku w gronie trzech weteranów i dwójki świeżaków postanowiliśmy po raz 123456 zdobyć Baranią Górę. Nie było łatwo, bowiem wszystkie szlaki dookoła były już przez nas schodzone, ale udało się drogę nieco inną niż rok temu. Drodzy organizatorzy – jeżeli za rok postanowicie znowu wylosować coś pomiędzy Milówką, Szczyrkiem, a Wisłą, to niestety zostanie nam już tylko przybycie balonem, aby było z innej strony. Wbrew napływającym od naszych znajomych, którzy już od dwóch dni przecierali beskidzkie szlaki ostrzeżeniom tego dnia szło się wyjątkowo jak na zimę przyjemnie. Właściwie byłoby idealnie, gdybyśmy pamiętali o tym, że obcym nie zawsze należy ufać (Szanowny Panie Narciarzu ze Skrzycznego – chciałabym bardzo podziękować za pięknie wskazaną ścieżkę, która wcale nie kończyła się nagle miejscem prawie nie do pokonania). Nawet zabrane przez przypadek okulary przeciwsłoneczne się przydały.
Niestety nie dotrzymaliśmy w tym roku tradycji dotarcia na obozowisko po ciemku. Podobnie zresztą jak tej, że zwijamy się rano jako ostatni. A ja nie dotrzymałam w tym roku tradycji chodzenia jako ostatnia!
Wieczorem ognisko – kiedy już człowiek miał nadzieję, że jeszcze pojedzie dwa razy, zdobędzie złotą odznakę i już będzie mógł odpuścić okazało się, że tak prosto nie będzie. Za 15 watrę można będzie otrzymać kolejny super znaczek. A potem pewnie kolejny i tak do emerytury.
Noc w namiocie to taka cudowna chwila, kiedy człowiek zaczyna zastanawiać się, przy jakiej temperaturze organizm zamarznie. I chociaż nigdy jeszcze nie było na Zimowej Watrze ofiar zamarznięcia (albo dobrze je zakopują w śniegu) to jednak czarny humor staje się podstawą przetrwania. Zwłaszcza w sytuacji, gdy ktoś śpiący obok ciebie ma fiński śpiwór wojskowy wyglądający jak worek na trupa. Nie mniej jednak muszę przyznać, że jak tylko znajdę tragarza, to chętnie poznam fińskiego żołnierza, który pożyczy mi takie cudo.
Poranek zaskoczył nas bardzo – przez chwilę mieliśmy wrażenie, że magiczne moce przeniosły nas gdzie indziej, bo niemożliwe, żeby świat zmienił się tak bardzo w 8 godzin. Niestety okazało się, że to nadal Barania Góra, tylko o jakieś pół metra bardziej ośnieżona. To był znak, że trzeba wdrożyć zmianę planów i zejść do Milówki. Oczywiście główną motywacją nie było skrócenie trasy, tylko spędzenie tych kilku godzin wędrówki z naszymi przyjaciółmi z hufca.