Od kilki dni pogoda w Belgradzie nas nie rozpieszcza. W niedzielę padało tak bardzo, że przez cały dzień nawet na moment nie wyszliśmy z domu. Spędziliśmy ten czas na oglądaniu filmów, graniu w karty czy innych tego typu zajęciach. No i zrobiliśmy sobie obiad z naszych niewielkich zapasów, coby z głodu nie umrzeć – zapiekane ziemniaczki z pomidorem i serem. Co prawda nie były to takie serbskie specjały, ale zawsze coś miłęgo I chociaż dzień był mega nudny i szukaliśmy na siłę sposobów, żeby zabić czas, to jednak nie udało się pójść spać o normalnej porze (nie polecam kina skandynawskiego!), dlatego w poniedziałek wstaliśmy po 11.00.
Tak naprawdę Belgrad znamy już na pamięć i po raz kolejny chodzimy na Kalamegdan i do centrum. Ale przynajmniej podczas nudnych kalamburów lub „Kim jestem?” zintegrowaliśmy się z Wladą, którego zaprosiliśmy do zabawy. W środę zaspokoiłam swoje potrzeby sztuki i gór. Najpierw byłam w muzeum sztuki użytkowej, a potem z Yasinem wybraliśmy się na górę Avala, która znajduje się pod Belgradem (tzn. niby w mieście, ale jedzie się 45 minut od centrum i kozy i kury biegają w okolicy) i z której rozciąga się widok na całe miasto. Niestety nie było nam dane obejrzeć panoramy Belgradu, gdyż kiedy już po półtoragodzinnej wędrówce weszliśmy na szczyt okazało się, że wieża widokowa pracuje tylko do 16.00 🙁 Ale przynajmniej dowiedziałam się, że w weekendy na sam szczyt prawie wjeżdża autobus, więc jeszcze się tam wybiorę i zrobię Yasinowi zdjęcie-panoramę. Bo niestety Yasin już dzisiaj wraca do Turcji.
Wreszcie poszłam do pracy do nowej instytucji (od dwóch tygodni się tam wybierałam i zawsze coś zmieniali). Ale chyba nie jest to najlepsze miejsce do pracy. Zdecydowanie starsze dzieciaki wykazują dużo mniej zainteresowania czymkolwiek, a ja i jedna Serbka to za mało, żeby ich zagadać do zabawy. Dlatego postanowiłyśmy, że od następnego razu będziemy zabierać je poza teren ośrodka, żeby nie mogły rozpraszać się chodzeniem po jabłko czy picie.