Marek Rabij
„Życie na miarę.
Odzieżowe niewolnictwo”
Wydawnictwo W.A.B.
W 2013 roku zawaliła się jedna z większych fabryk odzieżowych w Azji. Pod gruzami Rana Plaza w stolicy Bangladeszu zginęło ponad 1200 osób. Katastrofa odbiła się echem w światowych mediach, zaczęto dyskutować nad tym, jak dba się o pracowników szwalni i w jakich warunkach powstaje ogromna część światowej odzieży. Zaczęto. I bardzo szybko skończono. Wszyscy bowiem cieszymy się, że możemy kupić koszulkę za 20 zł i sukienkę za 50 zł. Czy zdajemy sobie sprawę, co kryje się za metką „Made in Bangladesh”? Kraj ten jest obecnie jedną z największych szwalni świata produkując co roku kilka milionów ton odzieży.
Odzieżowo-Tekstylna Republika Bangladeszu to kraj uszyty perfekcyjnie na miarę oczekiwań i potrzeb globalnego przemysłu modowego. Gdyby nie istniał naprawdę – oficjalnie pod nieco mylącą nazwą Ludowej Republiki Bangladeszu – należałoby go czym prędzej zszyć z dostępnych na miejscu materiałów: biedy i pogardy dla słabszych.
Chwilę po katastrofie Marek Rabij jedzie do Dhaki, aby napisać na zlecenie Newsweeka reportaż: Bangladesz. Krew, pot i łzy. Po kilku miesiącach wraca ponownie, aby jeszcze bliżej poznać tamtejszy świat i odpowiedzieć sobie na ważne pytanie: czy katastrofa w Rana Plaza cokolwiek zmieniła w funkcjonowaniu zakładów odzieżowych. Z tego pobytu i poczynionych obserwacji powstało „Życie na miarę.” Książka, która otwiera szerzej oczy i daje do myślenia. Pokazuje koszty społeczne przemysłu odzieżowego i tak uwielbianych na zachodzie tanich ciuchów z galerii handlowych.
Marek Rabij pokazuje ogrom problemów, z którymi mierzy się ludność Bangladeszu. „Życie na miarę” to życie w stolicy Bangladeszu, w fabrykach gdzie pracuje się ponad normę a o przepisach BHP nikt nie myśli. To też śmierć w zawalonych budynkach, w pożarach, przed którymi nie udaje się uciec czy od zatrucia chemikaliami. To setki ludzi dla których szwalnie są jednocześnie przekleństwem i wybawieniem. Przekleństwem – bo wymagają pracy po 12 godzin dziennie za minimalne pieniądze, wybawieniem – bo bez tej pracy, nie mieliby nic. Dlatego zaprzestanie kupowania ubrań produkowanych w Azji, do czego nawołują niektóre organizacje, nie będzie rozwiązaniem. Bangladeski rynek pracy jest uzależniony od produkcji ubrań – bez niej ludzie skazani zostaną na głód i jeszcze większą biedę. Rabij przytacza historie ludzi, którzy rezygnują ze leczenia choroby, byle tylko nie zostać zwolnionym, pracują ponad normę i godzą się na wszystko, byle tylko nie podpaść dyrektorowi. Zwłaszcza, że Bangladesz nadal notuje znaczący przyrost naturalny (przeciętnie kobieta rodzi tutaj czwórkę dzieci, populacja kraju rośnie z prędkością 230 osób na godzinę!) i pracodawcy nie narzekają na brak chętnych do jakiejkolwiek pracy. Prawie co dziesiąty młody człowiek z braku środków do życia będzie musiał przerwać edukację przed ukończeniem szkoły podstawowej i poszukać zatrudnienia w fabryce odzieżowej.
„Życie na miarę” to nie jest życie sprawiedliwe. Tutaj bogaci mają wszystko, a biedni nie mają nic i nigdy nie będą. Przemysł odzieżowy to ciąg wzajemnych połączeń pomiędzy szwalniami, a wielkimi markami odzieżowymi. Te drugie chcą oczywiście zapłacić jak najmniej, kłócą się o kilka centów, stawiają niemal niemożliwe do zrealizowania warunki i udają, że nie widzą, w jakich warunkach powstają ich produkty. Zorganizują ustawioną wizytację, gdzie przejdą się po lśniącej hali jednej z nowych fabryk, podczas gdy 90% zlecenia szyte jest zupełnie gdzie indziej, w miejscu, gdzie nie zaprasza się ludzi z zewnątrz.
Lektura napisanej przez Marka Rabija książka zmusza do refleksji. Może następnym razem stojąc przed wieszakami w sieciówce odzieżowej przypomnimy sobie parę opisanych w niej scen. Nie daje jednak niestety odpowiedzi co my, zwykli, mali obywatele zachodniego świata możemy w tym zrobić.
W głębi duszy pragniemy bowiem tego samego co grube ryby przemysłu odzieżowego. Gdybyśmy tylko mogli dobrać się do tych ubrań w cenie kosztów ich produkcji, Rana Plaza mogłaby się walić co tydzień, a Tazreen Fashion płonąć każdego wieczoru. Kto wie, czy w trującej mgle nad czerwonymi od zwierzęcej krwi kanałami Hazaribagh nie dopatrzylibyśmy się nawet specyficznej industrialnej romantyki.
Co z tego, że opary nad Hazaribagh cuchną tak, że człowiekowi zbiera się na wymioty? W każdym porządnym centrum handlowym jest przecież klimatyzacja.